Jak już wiecie jedziemy dalej, wkraczając powoli na tereny górskie. Wydaje Wam się, że nasze góry piękne? Rumuńskie Karpaty są imponujące!
Droga wiła się coraz bardziej, tworząc wymyślne serpentyny, droga na dwa samochody jadące w przeciwnych kierunkach, alternatywy do objazdów brak. Zaliczamy parking górski, gdzie zaprzyjaźniamy się z okolicznym psiurami. Matko jak ja uwielbiam psy. Zazwyczaj idą do mnie bez wahania, ale na parkingu był szczeniak,który zaufał tylko Młodemu.Widoki coraz piękniejsze. Jedziemy sobie spokojnie, mijając gdzieniegdzie drewniane mosty, po których przemykają Tiry pędzące tranzytem przez Rumunię! Jedziemy i jesteśmy zadowoleni z życia, gdyż te 700 km z okładem od granicy do granicy postanowiliśmy "zaliczyć" w kilkanaście godzin góra, nie licząc oczywiście przerwy na odpoczynek w motelu. Taaak, nie ma tak dobrze, wprawdzie zamek Draculi nam nie po drodze, ale jakieś przekleństwo chyba dociera na tereny po których się poruszamy. Nagle sznur samochodów przed nami zaczął jakby przyhamowywać, stawać jakby i nic a nic się nie ruszać. Z naprzeciwka też ruch wszelki zanikł, ale nijak zawrócić, bo innej drogi nie ma. No to stajemy.....15 minut, pół godziny, dołączamy do grupy podobnie jak my uwięzionych turystów, nikt nic nie wie. Dzwonimy nawet po informację do polskiej ambasady, gdzieś po godzinie czy półtorej,ale nikt nie potrafi nam nic powiedzieć, na temat megakorka na głównej drodze krajowej. W końcu po jakimś czasie pojawia się kilka samochodów jadących z przeciwnego kierunku. Tir pędzący serpentynką, wypadł z trasy, a właściwie jego druga przyczepa wisi nad przepaścią. Ratują towar, czekają na dźwig, aby kolosa wydobyć. Noooo, postój nie jest wart opisywania, suma sumarum zastała nas kolejna noc w Rumunii,granicę osiągnęliśmy dopiero po ponad dobie podróży, nie licząc tych 2-3 godzin pobytu wiecie gdzie! Dojazd do granicy również pokręcony, generalnie oznakowanie do poprawy, na całej trasie. To największe znaki jakie udało mi się dojrzeć. Nigdy nad drogą, zawsze gdzieś na jakimś budynku. Reszta była wielkości tabliczki "droga ewakuacyjna" i trzeba było niezwykłych umiejętności, żeby je wypatrzeć.
W końcu podjechaliśmy do granicy Bułgarskiej. I tutaj przeżyliśmy chwilę grozy, pogranicznik stwierdził, że dowód mojego kochanie jest już nieważny, bo to nie powinna być zielona książeczka tylko kawałek plastiku. Skubany widział taki u naszych rodaków :), a my specjalnie nie zmienialiśmy ważnych ciągle dowodów, bo byliśmy na etapie przemeldowania się po przeprowadzce! No i masz ci los, nie wpuści służbista cholerny.Ile nas kosztowało uśmiechów i tłumaczeń, że to ważny dowód to nasze!!! Uffff !!!! Uwierzył :)
Pytacie czy podobała mi się Bułgaria?
Parę miejsc było magicznych,ale to oddzielna historia. Próbka magii tutaj :)
Ale, ale przecież to nie koniec! Musieliśmy jeszcze wrócić z naszych wakacji!
Śmignęliśmy sobie przez Bułgarię bez większych przygód i co napiszę szczerze, ja bez większego zachwytu i wkroczyliśmy z powrotem na Rumuńską ziemię. Cud, stał się cud! Jechaliśmy za dnia, jechaliśmy, jechaliśmy i jechaliśmy!!!
Po drodze minęliśmy piękny kurort górski z gorącymi źródłami, imponujący doprawdy. Generalnie Rumunia okazała się całkiem,całkiem.... mamy już niewiele do granicy z bratankami, no kilkadziesiąt kilometrów może, gdy nagle deja vu. Samochody przed nami stają, my też, za nami rośnie imponujący korek. Moi panowie wychodzą, żeby zorientować się w sytuacji, ja zostaję z Młodym w samochodzie i nagle widzę, ze on płacze. No wybaczcie 15-latek nie płacze rzewnymi łzami, bez powodu, tylko dlatego, że mamy korek! Pytam co się dzieje, strasznie boli brzuch, dotykam głowy, piecyk elektryczny. Wyskakuję po apteczkę, termometr. 39,5! No pięknie! Brzuch boli nieziemsko, a tu wypadek. Reszta rodziny wraca, zastanawiamy się co robić, samochody powoli ruszają, co za szczęście, dopaść najbliższą miejscowość. Jest! Szpitala brak, lekarza brak, pędzimy dalej przerażeni nieziemsko. Arad! Tak, nazwa którą widzę non stop na budowach dla mnie jest tylko i aż Rumuńskim miastem. Każdego przechodnia pytamy o szpital, który w końcu udaje nam się odnaleźć. Dziecięcy, wpadam do środka, jest coś w rodzaju poradni przyszpitalnej, łapię pielęgniarza, pokrótce wyłuszczam mu sprawę. Angielski nieużywany dłuższy czas, przypominam sobie w tempie błyskawicznym, Młody zwinięty w kłębek już ledwo siedzi.O staniu już nawet nie ma mowy. I staje się cud. Człowiek opiekuje się nami, wzywa lekarza, M jest przyjęty zaraz po wyjściu pacjenta, który był aktualnie badany. Badania, wyniki, kroplówka.To co, że na kozetce ślady krwi(?), igła świeżo rozpakowana, to jeszcze zarejestrowałam. Czekamy na wyniki w kolejnym pokoju, lekarka obok, Młody pod kroplówką, na szczęście nie wygląda to na ostry brzuch. Przeciwbóle robią swoje, powoli odpuszczają skurcze. Jest wynik! Ostra angina, gardło zawalone, bóle brzucha-przecież u mojego syna to normalne. Najlepsze było to, że nikt nie pytał o NFZ, ubezpieczenie, chociaż migałam nim przed nosem lekarza. Wszystko odbyło się bez eurobiurokracji, recepty dostaliśmy legalnie, kroplówka została jakoś rozpisana, gorączka troszkę obniżona. Z mnóstwem zaleceń po 3 może nawet 4 godzinach opuściliśmy szpital, gdzie nikt nie mówił o kontraktach, gdzie ratowano moje dziecko bez zbędnych pytań, bez mówienia o limitach. A zapłaciłam za to lekarce 10 euro. Jeszcze apteka, młody na rozłożonym fotelu, pod kocem, gdzieś w połowie Węgier zmieniał zupełnie mokre ciuchy, a po rumuńskich antybiotykach gorączka minęła jak ręką odjął! Kocham Rumunię!!! :DDDD
Wychodzi na to, że Rumunia leczy, bawi i wychowuje w korkowej pokorze;)
OdpowiedzUsuńTak :))) wychowuje,starymi metodami, w dupsko daje porządnie!
OdpowiedzUsuńRumunia jest piękna, jechaam przez nią ale jak się jedzie przez Drakonie? no tam gdzie są te legendy wieeelkie góry w oddali doliny blisko ślicznie, pozatym śmietnisko, Bułgarie, a dokadnie złote piaski kocham calym sercem. Zazdroszcze takiej wyprawy nie samowicie. btw ta masc co polecas havostic jest droga?
OdpowiedzUsuńw sumie ja strasznie nie ufam rumuni, u nas w miescie byly z nia wymiany co sie nasluchalo, nie pojechalabym tam do szpitala nigdy ;)
OdpowiedzUsuńPatrycjo - hascovir- kosztuje ok.8 złotych, przynajmniej tak kosztowała, ale na pewno mniej niż 10 zł.
OdpowiedzUsuńZ tym szpitalem to raczej wyjścia nie miałam...przy takiej temperaturze i bólach brzucha żartów nie ma, też mnie to wszystko przerażało, ale skończyło się dobrze.
Kurde blade, to ja coś podobnego przeżyłam, będąc na tygodniowym pobycie we Vrbowie - Potwór miał taką gorączkę, że nie było rady: szpital w Keżmaroku. Tylko tam mogłam pomoc dla dzieciaka znaleźć. Angina, żesz w mordę - dość oczywiste, kiedy z dzieckiem śląskim jedzie się w czyste klimaty. Pomogli tak skutecznie, że ani złamanego grosza nie zapłaciłam, a dzieciak już następnego dnia był jak nowo narodzony :)
OdpowiedzUsuń...czytałam z zapartym tchem...O Rumunio-Cudotwórczyni Bez"ENEFZETOWSKA" !! ;)))) Podróż poróżą,ale wspominac jest co.I chyba to w każdej podróży jest ważne.Wiem,wiem,strach był,ale później...wspomnienia...Pozdrawiam :)
OdpowiedzUsuńLucy na Dolnym śląsku zapylenie mniejsze, ale te anginy gnębiły Młodego i mnie od najmłodszych lat, więc znam ten ból :)
OdpowiedzUsuńOj Okienko, z całej wyprawy najbardziej "przeżywaliśmy" Rumunię :))))
kurde blade,ale fajny blog :)) szkoda,że już ta godzina.....spać trzeba:) poczytam następnym razem,pozdrawiam
OdpowiedzUsuńAguś, mi się widzi, że te anginy to ja Potworowi zapodałam genetycznie z Mazowsza. Tu, na Śląsku, mi się skończyły w jakieś dwa lata po przyjeździe - tak samo, jak bóle stawów; normalnie jak nowo narodzona pod tym względem się poczułam. Dzieciak, szczęśliwie, też odporności nabrał, bo wcześniej bywało naprawdę ciężko. Musiałam z nim do wanny włazić, żeby zbić te cholerne 41 stopni, bo nie działały żadne przeciwgorączkowe cuda.Teraz ma chłopak 18 lat i żem odetchła z ulgiem w końcu :))
OdpowiedzUsuńA z Rumunami na Słowacji też miałam jazdę po krawędzi - całe pranie mi ze sznurków zwinęli :>>>;) :*:*
Czyli nic tu powietrze nie ma do rzeczy :)
OdpowiedzUsuńA to pranie to chyba ta część narodu, której oni sami się wstydzą?
Co ciekawe, środek trasy, domów brak, korek jest jak najbardziej, a tu wsuwa się mała romska rączka i zasuwa :daj pieniążka! Proszę, daj....
Dokładnie tak jak pod hipermarketem, tylko po rumuńsku. Wypuszczają te dzieci wykorzystując każdy przymusowy postój, czy jak? Niby naród ma swoją bogatą kulturę, zwyczaje, bardzo rygorystyczne zasady, a tyle wieków nie nauczyli się,że aby mieć należy chcieć...zapracować. Zresztą przestanę się rozkręcać, bo jakbym dorwała takiego dorosłego, który wpaja takie zasady dziecku, to ja bym go...
Ach, robisz mi coraz większy smaczek na odwiedzenie Rumunii :) tylko czasu i pieniędzy nie mam póki co :P
OdpowiedzUsuńEvi jesteś pewna ? :DDDD
OdpowiedzUsuńZacznij może przewodniki pisać. Ja z Bułgarii pamiętam jak gonił nas kelner bo nie zapłaciliśmy rachunku !!!
OdpowiedzUsuńCzart, a specjalnie? :)))
OdpowiedzUsuńMyślę, że wilgotność powietrza ma znaczenie, bo tu jest mniejsza. Dar od losu, który złapałam ponad 20 lat temu... :))
OdpowiedzUsuńWłaśnie; nam tych dzieciaków żal, ale one obrobią nas ze wszystkiego, co mamy. Tak je nauczono - żerować na cudzej litości. Nie naprawimy tego świata, Aguś - chyba, że przestaniemy dawać. Wówczas dopiero ci ludzie nauczą się pracować. Ja wiem, że to okrutne, ale nasze dzieci też nie mają lekko... :*:*
Niestety tak. Ale człowiek młody był i głupi (i bez grosza) ;o))
OdpowiedzUsuńSzczęścia w tym nadchodzącym roku życzę ;o))
Dopiero dziś dotarłam do Ciebie, ostatnie dni mijały mi raczej z daleka od sieci :)
OdpowiedzUsuńZacznę więc od życzeń.
Wszystkiego Najlepszego w Nowym Roku Aguś!
I cieszę się, że Twój Młody wyszedł zwycięsko z tego ataku choroby i to dopiero w drodze powrotnej, bo dzięki temu nie utracił nic z przygód wakacyjnych.
A podróż faktycznie trudna, nie wiem, czy ja sama zdecydowałabym się na taką jazdę, a na pewno nie bez zmiennika!
Pozdrawiam serdecznie, bardzo mi się podobają zdjęcia!
Nigdy nie byłam... ale po Twoim opisie... być może jak będę kiedyś okazję... to pojadę... buziak:*:*:*
OdpowiedzUsuńAga, czytałam artykuł o rumuńskich dzieciach w Hiszpanii i we Włoszech - tragedia. Rodzice sprzedają dzieciaki gangom, żeby w nich kradzieżami zarabiały na życie. Do 14 roku życia nikt nic takiemu łobuzowi zrobić nie może - kradną na potęgę i na chama; strach iść do bankomatu. Udają, że żebrzą, a tak naprawdę czyhają na potencjalne ofiary :>>>
OdpowiedzUsuńAgnieszko dziękuję :)
OdpowiedzUsuńLucy no właśnie, "bezkarność" dzieciaków wykorzystują dorośli, ale to moim zdaniem dorośli, którzy nie zasługują na to miano, a tym bardziej nie powinni byc nazywami rodzicami, którzy z samej definicji są po to aby swoje potomstwo chronić i wychowywać!!! Ja za to ostatnio czytałam artykuł o bezdomnych, koczujących nocami na ostatnich piętrach jakiegoś bloku w Poznaniu bodajże. TRAGEDIA! O ile jestem w stanie zrozumieć szukanie schronienia, tym bardziej przy takich warunkach atmosferycznych, to zastanawia mnie dlaczego lokatorzy zamieszkujący ten blok muszą każdego dnia otwierając drzwi wdeptywać w ekstrementy na wycieraczkach. Ponoć nawet próbowali po dobroci, był taki, który proponował ciepłe napoje i możliwość skorzystania z toalety. Został potraktowany słowami powszechnie uważanymi za obelżywe, a i mało do rękoczynów nie doszło! Ludzie mimo wszystko powinni pozostać ludźmi :/
OdpowiedzUsuńAaaaa ci lokatorzy mówili również,że boja się wychodzić z domu, bo pod drzwiami libacje, nie wspominając o tym, że bez żadnego skrępowania ludzie Ci odbywają stosunki płciowe na ich wycieraczkach. Naprawdę szkoda mi ludzi bezdomnych, bo powiem Ci są wśród nich tacy, którzy na tę bezdomność nie zasłużyli, ale są również i zwierzęta, nie obrażając zwierząt....
Piotruś :)))" nie za ma co " ;p
Prawo jest kalekie, Aguś - ja nie kumam: czy to taki problem jasne reguły rodzicom wytyczyć? Czy to taki problem, żeby ukarać bestie, które uczą dziecko kraść? Taż kiedy złapią małolata na takim procederze, jaki to problem za tyłki wziąć rodziców? A już ten brak interwencji w kwestii koczowania ludzi po blokach to jakaś paranoja - u nas nie ma takich problemów: nikt nie wejdzie, nie znając kodu. To jest jakieś rozwiązanie.
OdpowiedzUsuń:) Jejciu:) Pieknie! Tzn. nie pieknie z choroba syna, ale pieknie podrozujecie:) Hm... celnik bulgarski do rzeczy, bo Was w koncu wpuscil.:) Rosyjscy by nie wspuscili- przypuszczam:) ***
OdpowiedzUsuńAnia ja bym się chyba załamała jakby nie wpuscił!!!
OdpowiedzUsuńAniu, Aguś - ja czeskich celników poznałam od jak najgorszej strony. Sprawiało im przyjemność gnębienie podróżujących. Jeden takich wyjął dziecku czekoladę z rąk i wrzucił ją do kosza - normalnie wybuchłam jak granat :> Na osobistą mnie wzięli :>>>>>
OdpowiedzUsuńNo ja bym chyba też podpadła w takiej sytuacji!!! No wiesz co!!! Normalnie aż mnie zatrzęsło!
OdpowiedzUsuńCzescy? Troche sie zetknelam. Wyjezdzalam na dowod, w czasach przed EU. Nie wolno mi bylo alkoholu w takich ilosciach jak inni przewiezc do kraju, jak ci z paszportami ( nie spodziewalam sie, ze przewodnik wycieczke do Czech zorganizuje i nie wzielam). Przewodnik kazal mi zakupic tak samo jak inni kupuja- chociaz mnie to akurat nie rajcowala, ale w owczym pedzie, wiedziona instynktem, poszlam za ludzmi i nakupowalam. Na granicy czulam, ze przewodnik w galoty z wrazenia prawie, ze robi. widocznie nie raz mial z nimi do czynienia i wiedzial co spotkanie blizszego stopnia z czeskimi celnikami oznacza.... ale przewiozlam. Czepneli sie tylko, ze rog dowodu mi sie zagial ( starego jeszcze wtedy dowodu). I z tego prawie, ze "tragedie" urzadzili. Nie przezywalam tego zetkniecia z nimi bo nieswiadomoa bylam, ze oni tacy dziwni.
OdpowiedzUsuńNatomiast jezeli idzie o rosyjskich celnikow to moglabym niezle opowiadanka napisac. Czasami to szok.
Moj maz zas twierdzi, ze "lepszych" niz dawni z DDR nigdzie sie nie znajdzie. Z lustrami pod ciezarowki zagladajacy, z psami sledczymi, z wdrapywaniem sie na dach samochodu... a ja mu na to, ze to tak samo jak ci z dawnego ZSSR:)***
Ania nie powiem, chętnie bym o tych celnikach poczytała u Ciebie!!!!
OdpowiedzUsuń